Film "Epokowe przesłanie prof. Fijałkowskiego"
Film "Rozmowa z Małym Jasiem"
Film "Jako człowiek odmawiam"
Film "Włodzimierz Fijałkowski - wierny przysiędze Hipokratesa"
Film "Jakie kwiaty dla prof. Wł. Fijałkowskiego?"

portret2

Miesięcznik „W Drodze”, nr 4/1996.

Wydawnictwo oo. dominikanów w Poznaniu

 

Odmawiam, bo jestem człowiekiem
z profesorem Włodzimierzem Fijałkowskim, twórcą polskiej szkoły rodzenia, rozmawiają Jan Grzegorczyk i Paweł Kozacki

J.G.: Chcielibyśmy cofnąć się do „prehistorii” i porozmawiać o czasach przedwojennych.

W.F.: Czy sądzisz, że to może kogoś zainteresować?

J.G.: Jesteśmy tego pewni, Panie Profesorze. Słyszałem, że przed wojną był Pan wojskowym...

W.F.: Odbywałem studia w Szkole podchorążych Sanitarnych, na wydziale lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego. To była szkoła dla lekarzy wojskowych, mieściła się przy Alejach Ujazdowskich. Skąd te ciągoty do wojska? Nie wynikało to z jakiejś szczególnej sympatii, ale z tradycji rodzinnych, a ponadto z sytuacji materialnej. Moi dwaj przyrodni bracia, dużo starsi ode mnie, byli legionistami. Jeden z nich – generał Czesław Młot-Fijałkowski – był w czasie II wojny światowej dowódcą „Grupy Narew”. Dwaj bracia rodzeni byli kawalerzystami. Skoro piersi trzech moich braci zdobiły krzyże Virtuti Militari, to jak tu nie pójść do wojska? Wreszcie druga przyczyna: ojciec wcześnie zmarł, matka otrzymywała rentę wysokości 100 zł. Nasza Podchorążówka miała swoją Żurawiejkę: Kto do wódki zawsze szparki? Podchorąży z sanitarki. Lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń. Na przekór temu alkohol mnie nie znosi, a lancy w ręku nie trzymałem. W kampanii wrześniowej brałem udział w stopniu starszego sierżanta podchorążego. Byłem lekarzem polowym oddziałów administracyjnych Sztabu Głównego. Mam za sobą jeden wystrzał z pistoletu, w ten sposób dałem sygnał maszyniście, aby pociąg ruszył. Wróciwszy 17 września do Warszawy zgłosiłem się do pracy w szpitalu dla jeńców wojennych. Wiosną 1940 roku osiedliłem się w Klimontowie Sandomierskim, podejmując pracę w tamtejszym ośrodku zdrowia. Stamtąd dojeżdżałem do Warszawy, aby skończyć studia. W dwa tygodnie po zdaniu egzaminów wpadłem w łapankę. Po półrocznym pobycie w Radomiu, gdzie poddano mnie dotkliwemu śledztwu, latem 1943 roku wylądowałem w Oświęcimiu. W pamięci utrwalił mi się widok cudownego słońca, do końca życia zapamiętam ten kontrast między niebem a straszliwą rzeczywistością. Pierwszy miesiąc był głodowy, potem zacząłem otrzymywać paczki żywnościowe. Pomogła mi też zdolność radzenia sobie w życiu. Jako lekarz miałem trochę możliwości, wspierałem swoich rodaków. Nie podobało się to niemieckim więźniom, przestępcom kryminalnym. Oskarżyli mnie, zostałem karnie przesłany do innego lagru w Niemczech, w Wittembergii. Dla mnie to był obóz trudniejszy niż Brzezinka.

J.G.: Czy docierał do Pana cały ten koszmar obozowy?

W.F.: W sąsiedztwie były krematoria i doły, w których palono żywcem całe transporty Żydów. Choć docierały do mnie doznania zmysłowe (zapach, łuna) świadomość broniła się przed pełnym rozeznaniem rzeczywistości. Może to było spowodowane przerażeniem, głodem, beznadziejnością?

P.K.: Jaki wpływ miał Oświęcim na Pana wiarę?

W.F.: Przed wojną należałem do Sodalicji Mariańskiej i w ogóle byłem człowiekiem wierzącym autentycznie i głęboko. Ale moja wiara osłabła już w czasie studiów w Podchorążówce. Nic nie wiedziałem wówczas o „Odrodzeniu”, o działalności ks. Korniłowicza. W czasie wojny moja wiara jeszcze bardziej osłabła. Nie mogę powiedzieć, żeby był to jakiś dramatyczny kryzys pod wpływem bolesnych doświadczeń. To się jakoś rozmyło. Oświęcimia nie przeżywałem w klimacie wiary, zawierzenia. Patrzyłem na ludzi, którzy w większości byli pogubieni, jak ja. Pamiętam pułkownika, który histerycznie wczytywał się w jakiś modlitewnik i robił na mnie wrażenie, jakby postradał zmysły. Ja natomiast z zagłuszoną wiarą, starłem się podchodzić aktywnie do rzeczywistości. Nie wyobrażałem sobie – nie wiem czemu – że mogę stamtąd nie wyjść. Ale moja wiara w Boga była zbyt słaba, aby mnie umocnić.

J.G.: A czy słyszał Pan wówczas o Maksymilianie Kolbe?

W.F.: Ojciec Maksymilian zmarł w bunkrze głodowym w Oświęcimiu w sierpniu 1941, a ja przebywałem w Brzezince od lata 1943.Co prawda odległość między Auschwitz a Birkenau nie jest duża, ale informacje nie docierały. Natomiast 10 lat temu spotkałem się z bliskim poniekąd świadkiem życia Maksymiliana Kolbe. Z człowiekiem, który bardzo wcześnie dostał się do obozu. Był wówczas młodym, świetnie się zapowiadającym bokserem. Opowiadał mi pewną historię, która rozegrała się dokładnie w miejscu, gdzie staliśmy z okazji jakiejś oświęcimskiej rocznicy. Jako znany bokser miał pewne fory. Mógł się przenosić z miejsca a miejsce, organizować różne sprawy. Przechodząc pewnego dnia przez plac obozowy, zobaczył jak niemiecki kapo znęcał się nad więźniem Polakiem. Ujął się za nim i krzyknął: „Kapo, przestań go bić!” Tamten krzyknął cos w stylu: „Odczep się, ty polska świnio”. Teddy, bo tak wolano na tego boksera, zwrócił się do przyglądającego tej scenie esesmana: „Dlaczego on mi ubliża?” „Powinieneś sobie z nim poradzić” – odparł esesman. Gestapowcy lubili oglądać bójki, była to dla nich jakaś atrakcja. Więc Teddy podszedł do kapo i zadał mu parę skutecznych ciosów. Równocześnie zirytował się ów bity więzień, który zaczął osłaniać swego prześladowcę. Bokser zdumiony obrotem spraw, zwymyślał więźnia, któremu chciał pomóc i poszedł. Jednak po paru dniach rozpoznał tego człowieka i pyta: „Kim ty jesteś?” Kiedy usłyszał, że księdzem, coś go ruszyło, uklęknął przed Maksymilianem i prosił, aby go pobłogosławił. Byłem poruszony tą opowieścią i dotknąłem ręki Teddego, żeby jakoś odczuć kontakt z ojcem Maksymilianem.

P.K.: Co się stało, że odnalazł Pan kontakt z Bogiem?

W.F.: Po wojnie, wraz z kilkoma oficerami zameldowaliśmy się do jednostki francuskiej, żeby nas odtransportowali do polskich sił zbrojnych. Otrzymałem mundur i ... odczułem potrzebę odreagowania koszmaru wojny i Oświęcimia. Chodziłem codziennie do nocnego lokalu, popijając szampana. Siedziałem odrętwiły próbując zapełnić poczucie pustki. Zabrakło mi pieniędzy na szampana, więc sprzedałem mundur, pistolet, wszystko, co się dało. Wtedy otrzeźwiałem. Powiedziałem sobie „człowieku, z tobą jest niedobrze, straciłeś rozeznanie, pewne rzeczy są zdrożne”. Ten moment przywołał mnie do porządku. Trzy miesiące spędziłem w Paryżu, potem przeniosłem się do Edynburga. Uzupełniłem studia na polskim wydziale lekarskim.

W marcu 1946 roku wróciłem do Polski. Od początku myślałem o powrocie. Moja wiara była nadal letnia. Uczęszczałem, co prawda, do kościoła, ale to nie była żywa wiara. To była kontynuacja wychowania w rodzinie katolickiej. Dopiero w zetknięciu z klasztorem oo. sercanów w Sokołówce koło Polanicy zacząłem odzyskiwać bliższy kontakt z Panem Bogiem. Pamiętam Ojca Jerzego, Ojca Włodzimierza. Było coś pociągającego w ich prostocie i zawierzeniu, byli świadkami żywej wiary. Dzięki nim zaczęła się moja odnowa religijna. Ale umiarkowana. Przełom nastąpił dopiero w 1969 roku, kiedy zetknąłem się z ruchem Focolari. Były to moje powtórne narodziny. Powtórne, gdyż nie chodziło tylko o spotkanie z ludźmi głęboko wierzącymi, ale również o to, że ci ludzie byli... Niemcami. Przyjechali dużą grupą do Zakopanego, gdzie odbywało się pierwsze Mariapoli. Ideał Focolari przyjął się wcześniej w NRD, niż w Polsce. Jakkolwiek ruch narodził się w Trydencie, we Włoszech. Niemcom dane było przybliżyć nam ich doświadczenia, ich przygodę budowania jedności z Jezusem.

J.G.: Wspominał mi Pan, że długi czas nie mógł się otrząsnąć ze straszliwej urazy do Niemców.

W.F.: Uraza nie była spowodowana wyłącznie osobistymi cierpieniami. Wszystko to było za trudne do udźwignięcia. Co najmniej przez 15 lat po wyjściu z łagru męczyły mnie w nocy koszmarne sny. Kiedyś byłem w Tatrach z córkami. Jesteśmy w schronisku i nagle wchodzi grupa Niemców, którzy są z natury głośni. Fakt, że był to język niemiecki, uruchomił u mnie jakąś wściekłość. Doskoczyłem do nich i powiedziałem, żeby się zamknęli: „Mam dość waszego języka po Oświęcimiu”. Oni struchleli. To było inne pokolenie. Ale zrozumieli. Przeprosili. I wtedy pomyślałem, że przecież oni są niewinni i nie wolno mi ich obrażać.

Parę lat później miałem przeżycie, które mi odsłoniło dodatkową grozę mojej ówczesnej postawy. W ruchu Focolari był pewien orionista, pater Hans Lubschik, tłumacz Księgi Hioba. Poznaliśmy się na Mariapoli w Zakopanem. Staliśmy się sobie bardzo bliscy, to była komunia osób. Pewnego dnia towarzyszyłem mu w zakupie nowej opony do Wartburga. Pater Hans pyta sprzedawcę z miłym uśmiechem, o tę oponę, a on do niego „Ty Szwabie...” i zaczyna mu wymyślać. Wtedy zrozumiałem, co tu się dzieje. Przypomniałem sobie swoje uprzedzenie. Zrugałem sprzedawcę.

J.G.: A więc zrugał Pan samego siebie sprzed paru lat...

W.F.: Tak. Przeprosiłem Hansa. Miałem jeszcze jedno spotkanie z Niemcami, które do końca uwolniło mnie od osadu nienawiści. Zostałem skierowany do Ulm jako świadek w procesie zbrodniarza wojennego z obozu, w którym przebywałem przed uwolnieniem. Korzystając ze sposobności odwiedziłem tamtejszą klinikę położniczą. Jej szefa, profesora Knorra, dobrze znałem z literatury fachowej. Zgłosiłem się tam w przeddzień procesu, przedstawiłem się, kim jestem i w jakim celu przyjechałem. Powiedziałem, że chciałbym zwiedzić klinikę. Prof. Knorr był niesłychanie uprzejmy i nie była to uprzejmość zdawkowa. W tej klinice zetknąłem się z ludźmi autentycznymi. Z tamtej strony spojrzałem na to, co się dzieje u nas, za żelazną kurtyną. Zauważyłem, że ludzie u nas są zablokowani, a tam są wolni. W czasie obchodu profesor zatrzymał się nad jednym łóżkiem i opowiedział mi szczegółowo o niepowodzeniu podczas operacji. Na ogół nikt czegoś takiego obcym ludziom nie przedstawia. On jednak chciał mnie ustrzec przed możliwością pomyłki, bo choć operacja była trudna, to jednak nie omieszkał się przyznać do błędnej oceny sytuacji na początku. Wyraziłem życzenie poznania jakiejś licznej rodziny. Pytam Profesora „Kto z Pana rodziny ma najwięcej dzieci?” Profesor na to: „Adiunkt X ma trójkę...” Zostałem zaproszony. Tkwiły we mnie jeszcze resztki jakiegoś osadu okupacyjnego, ale w momencie ,kiedy najmłodszy synek gospodarza usiadł spontanicznie na moich kolanach i nazwał mnie wujkiem, zostałem oczyszczony. Wzruszyłem się wtedy i pomyślałem, że cała ludzkość jest wielką rodziną, że trzeba budować jedność i nic, co kojarzy się z koszmarem przeszłości, nie może trwać wiecznie.

Wróciłem uradowany tą podróżą, a najważniejsze, że miałem sprawdzian, iż jestem wolny od nienawiści do narodu niemieckiego. Zrozumiałem do końca, że nienawiść jest chorobą w sferze moralnej. Wielu Niemców było również więźniami za sprzeciw wobec reżimu hitlerowskiego. Takim więźniem był również pater Hans Lubschik.

P.S.: Zawsze jawi mi się Pan jako lekarz, człowiek w sposób niesłychanie wyrazisty opowiadający się za życiem. Czy to ma jakiś związek z Pana przeżyciami obozowymi, wojennymi?

W.F.: Pierwszy sygnał, że pójdę taką drogą miałem na trzecim roku studiów. Napisałem artykuł do pisma „Medyk”. Był tam taki passus: Zwiedzam cmentarz i widzę nagrobek, na którym napisano: „Zmarł śmiercią lotnika”. Pomyślałem, że kobieta dając życie dziecku także może ponieść śmierć. Wówczas należałoby umieścić napis: „Zmarła śmiercią matki”. Takie skojarzenie było jakimś zalążkiem mojego powołania i chyba to zdecydowało, że zostałem ginekologiem-położnikiem. Ale moje konsekwentne zaangażowanie ujawniło się dopiero w 1956 roku w związku z ustawą „O dopuszczalności przerywania ciąży”. Nagle stanąłem wobec wyboru. Musiałem się określić. Do przychodni przychodziły kobiety i życzyły sobie przerwania ciąży. Jednej, drugiej udało mi się jakoś wytłumaczyć i odwieść od tego, ale któraś z rzędu powiada: „Niech mi Pan to da na piśmie”. Musiałem wydać zaświadczenie odmowne. Najpierw chciałem uzasadnić odmowę „jako wierzący”, ale pomyślałem, że gdybym był agnostykiem, to co? To wtedy byłoby mi wolno zabić dziecko? Może „jako lekarz?” No dobrze, ale gdybym nie był lekarzem, to już jestem w porządku? Napisałem więc: „Jako człowiek odmawiam”. Ona z tym poszła do wydziału zdrowia. Dobrze, że tam kierownikiem był mój kolega z Podchorążówki. Wzywa mnie do urzędu i powiada: „Co ty wyprawiasz? Czy chcesz powiedzieć, że my, którzy się na to godzimy, nie jesteśmy ludźmi?” Ja na to: „Tyś powiedział, nie ja!”

J.G.: Czy miał Pan jakiegoś mistrza duchowego?

W.F.: Od samego początku, od ustawy z 1956 roku moim patronem był Tomasz More. Przeczytałem dokładnie jego życiorys i pomyślałem: to jest patron dla mnie. Miał respekt dla króla, doceniał wszystko, co on dobrego dokonał, ale nie dał swojego przyzwolenia na nieprawe małżeństwo, mimo że duchowni, łącznie z prymasem, ulegli. Z dwóch powodów wybrałem go sobie jako patrona: że był jednoznaczny i konsekwentny, a po drugie, że robił wszystko, aby zjednywać ludzi, aby odróżnić konkretną winę człowieka od tego kim on jest jako osoba. Postawa More’a okazała się bardzo wymowna. Król nie mógł znieść jego milczącego protestu.

Ustaliłem sobie taki program życia: w klinice muszę być dobry. Muszę być koleżeński i pomagać wszystkim, jak to tylko możliwe. Być w porządku wobec profesora. Wszystko, aby złagodzić niechęć do mnie ze względu na moją postawę.

J.G.: Czy Pan był zupełnie osamotniony w tej postawie?

W.F.: Tak, w tym zespole dwudziestokilkuosobowym byłem sam jeden. W grudniu 1956 roku do ustawy dodano zarządzenia wykonawcze, zgodnie z którymi obowiązkiem służbowym lekarza było wykonywanie aborcji. Uznałem, że ta ustawa nie może mnie obowiązywać. Nie walczyłem, tylko zachowywałem się tak, jakby te przepisy mnie nie dotyczyły. Stawało się to widoczne. Byłem kierownikiem oddziału. Mój asystent uważał, że on musi aborcje wykonywać, bo ktoś musi. Ode mnie nie usłyszał ani zachęty, ani zakazu. Uprawniony do zakazu był tylko profesor. Uważałem, że moja postawa mówi sama za siebie.

J.G.: A czy dla Pana nie było problemem, że ktoś robi coś, co Panu zapewnia komfort, spokój, co ratuje biel pańskiego fartucha i sumienia?

W.F.: To jest sprawa dosyć cienka. Gdy zgłaszały się pacjentki, ja pytałem: „Czy jest to osoba chora czy osoba zdrowa? Ja się zajmuję chorymi”. Ale to było wszystko, co mogłem zrobić. Czy to był komfort? Mój szef był bardzo nierówny w swoich zachowaniach i kiedy pojawił się raz drobny konflikt, wezwał mojego asystenta i powiedział mu, że zabrania mu przerywania ciąży. Ten zwrócił się do mnie: „Nie wiem, co o tym myśleć, ale profesor chyba uderza w Pana”. Wziąłem L-4 , żeby przemyśleć sprawę. Po tygodniu zgłaszam się do profesora. Mówię mu, jakby nigdy nic, że chciałbym zając się tematem naukowym z zakresu położnictwa. Wymagałoby to przeniesienia na odpowiedni oddział. Czy zechciałby to uczynić? Popatrzył na mnie długo i uważnie, po czym wyraził zgodę na położnictwo. Jednakże po pewnym czasie cały zespół lekarski wystąpił, w mojej obecności, do profesora z żądaniem zwolnienia mnie z pracy, ponieważ odmawiam wykonywania obowiązków służbowych. Profesor na to: „Nie wiem, o kogo chodzi”. On był taki filutek. Wtedy sekretarz POP wymienił moje nazwisko. Mówię sobie: „Święty Tomaszu, oto jest mój dzień.”. Już zacząłem wstawać, aby zabrać głos, ale profesor pierwszy się odezwał: „To nieporozumienie, ja sam go odstawiłem od tych zabiegów.” Siadłem. Nie miałem nic do powiedzenia.

J.G.: Był Pan wyrzutem sumienia?

W.F.: Często słyszałem: „Ty chcesz być święty, a ja do piekła, tak? W swoim środowisku bylem sam, a w Polsce – byli lekarze myślący tak, jak ja, ale z tego co wiem, najczęściej zmieniali specjalizację albo obierali dział nie powodujący kolizji, na przykład cytologię. Ja postanowiłem trwać przy ginekologii.

P.K.: Czy był Pan jeszcze bardziej prześladowany?

W.F.: W 1965 roku nie dopuszczono mnie do habilitacji, a miałem już gotową pracę. W uzasadnieniu podano: „Ze względów dogmatycznych nie przerywa ciąży oraz bez wiedzy i zgody rektora wykłada w seminarium duchownym”. Gdzie po roku podczas spotkania sam na sam z sekretarzem komitetu uczelnianego PZPR, zapytałem o prawdziwe motywy odrzucenia mojego wniosku, bo te dogmaty i wykłady były ewidentnym pretekstem. Broniłem się Oświęcimiem: „Poznałem dogłębnie, co znaczy odmówić pewnej klasie ludzi prawa do życia... więc niech mi Pan powie prawdę, o co chodzi?” I wtedy on wystękał, że ja mam zły wpływ na młodzież. „Jak to?” pytam. „No wie Pan, bo Pan nie oddziaływuje w duchu marksistowskim”. „No tak, tu muszę Panu przyznać rację. Nie w duchu marksistowskim, ale w dobrym”. Był zakłopotany i odparł: „Przechodzę do Warszawy do ministerstwa, ale całą sprawę zreferuję swemu następcy”. No i w efekcie habilitacja została otwarta, obroniona i zatwierdzona. Uzyskałem tytuł docenta nieetatowego. Ale etatu zdobyć nie mogłem. Przyszły czasy Gierka, który głosił, że wierzący mają takie same prawa, jak niewierzący. Poszedłem więc do Komitetu Centralnego i powiedziałem, że byłbym nie fair wobec I sekretarza, gdybym nie brał na serio jego słów. Oni zbaranieli. Zwrócili się z pytaniem do Akademii, dlaczego ja nie otrzymuję etatu docenta? W Akademii konsternacja. Ściągnęli sekretarkę z Zakopanego i po dłuższym namyśle odpowiedzieli: „Nie było wniosku”. Ale wtedy wklarował się inny wniosek, zwolnienie z Akademii Medycznej. Dzięki temu miałem czas, aby napisać parę książek. Przyszła „Solidarność’. Powołano komisję. Przeproszono, orzeczono, że zostałem zwolniony z motywów politycznych, nie merytorycznych.

J.G.: Powiada pan, że przesłanki, dla których popularyzuje Pan metody naturalnego planowania, nie są natury religijnej, a medycznej, ekologicznej...

W.F.: Jeśli religia to jest stosunek człowieka do Pana Boga, to w takim odniesieniu do naturalnego planowania rodziny chodzi o respektowanie prawa przyrodniczego, odnoszącego się do osoby ludzkiej. To prawo reguluje ludzką prokreację. Oczywiście nie w sposób automatyczny, ale z udziałem wolnej woli człowieka.

J.G.: A czy nie zarzucają Pani idealizmu w tym wszystkim?

W.F.: Czy można nazwać idealizmem to, że podejmuje się różne działania, aby nie zatruwać gleby, aby strzec czystości powietrza i wód, a więc chronić środowisko naturalne? Nie. A dlaczego ze środowiskiem wewnętrznym człowieka postępuje się na odwrót? Co robimy z tą sferą? Stosujemy pigułkę, która wprowadza fałszywą informację do układu hormonalnego, spiralę, która powoduje spustoszenie we wnętrzu macicy; stosujemy aborcję, sterylizację. Kiedy wreszcie zrozumiemy, że nie wolno beztrosko niszczyć „terenu płci”? Idealizm? Rozumiemy, że od ochrony otaczającego nas środowiska, zależy czy będziemy istnieć, czy nie; ale troska o przyrodnicze wewnętrzne środowisko człowieka przerasta wyobraźnię. Żeby ludzkość się uratowała musi uznać prawo naturalne regulujące cyklicznie czas płodności i niepłodności każdej pary ludzkiej.

J.G.: Gdy Kościół próbuje się wypowiadać na tematy związane ze sferą płciowości, padają zarzuty, że miesza się do spraw, które do niego nie należą.

W.F.: Tu jest paradoksalna sytuacja. Ludzie nie czują, że stają wobec alternatywy: życie lub śmierć i wobec tego relatywizują zalecenia Kościoła. Przy tej świadomości wysiłki Kościoła mogą nie mieć wystarczającej siły przebicia. Ja bym tu nawiązał do Thomasa Mertona, który podkreślał, że dla wiary bardzo ważne są podstawy ładu wewnętrznego. Jeżeli tego nie ma, to budowanie wiary dokonuje się na grząskim gruncie.

P.K.: Łaska budująca na naturze. A propos tego religijnego motywowania. Ryszard Fenigsen w swojej książce o eutanazji, wydanej w naszym wydawnictwie, atakuje religijne uzasadnienie przeciwników eutanazji. Mówi, że to relatywizuje argumenty. Natomiast, gdy on daje argumenty jako lekarz, jest to skierowane do wszystkich.

W.F.: Znałem doktora Fenigsena, wspaniały człowiek. On jako agnostyk, ja jako wierzący, obaj mamy to samo spojrzenie.

P.K.: Natomiast w dyskusji na temat obecnej ustawy o ochronie dziecka poczętego linie podziału przebiegają pomiędzy wierzącymi i niewierzącymi.

WF.: Cierpię z tego powodu, bo muszę być bardzo oględny i ostrożny, żeby mnie źle nie zrozumiano, co do motywacji religijnej. Z jednej strony nie zamierzam sprawiać wrażenia, że odżegnuje się od mojej wiary. Z drugiej moi oponenci zawsze starają się zepchnąć mnie na płaszczyznę religijną, kościelną, jako dla siebie dogodniejszą. Jednakże grunt, na którym się buduje nie może być grząski. U podstaw musi być jednoznaczne uznanie wymogów ekologicznych. Należy pogłębiać zrozumienia, że dotyczy nas wszystkich prawo naturalne i nie wolno go odrzucać. Kościół nie wymaga niczego więcej, jak tylko konsekwentnego uznania, że prawo to jest nienaruszalne.

J.G.: Co sądzi Pan o głosie kardynała Franza Koeniga, który stwierdził, że Kościół wmanewrował się w ślepy zaułek, dzieląc metody regulacji poczęć na naturalne i sztuczne?

W.F.: Otóż ja napisałem do „Tygodnika Powszechnego”, który przedrukował wypowiedź kardynała Koeniga. Napisałem w sposób delikatny, że niestety kardynał ma złe informacje od lekarzy. Niestety „Tygodnik” mojego listu nie opublikował. Wobec tego posłałem rzecz do „Gościa Niedzielnego”, ale i tam listu nie wydrukowano.

J.G.: Chciałem zapytać o Pańskie boje w sprawie języka, jakim operuje etyka katolicka czy też który pokutuje w różnych kręgach naszego społeczeństwa w odniesieniu do sfery płciowej. Uważa Pan, że trzeba przejść od negatywnego do pozytywnego spojrzenia na funkcje dynamiki seksualnej. I tak na przykład zamiast o wyrzeczeniu powinniśmy mówić o wyborze, zamiast o opanowaniu – o ukierunkowaniu pobudzeń, zamiast o okiełznaniu – o przemienianiu itd. Czy w praktyce nie jest tak, że jak zwał tak zwał, a ludzie niechętni nauczaniu Kościoła pojmują te określenia jako restrykcyjne i przeciwne radowaniu się życiem? Co w praktyce może zmienić zmiana języka?

W.F.: Nie chodzi o to, żeby eliminować takie określenia jak opanowanie czy powściągliwość, ale skoro tylko tego typu określenia funkcjonują w odniesieniu do płciowości, to ujawnia się jednostronne nastawienie restrykcyjne. Jeżeli „pokusa” ma oznaczać wszelkie podniecenie, napięcie czy pobudzenie w sferze płci... Myślę, że brak tu uświadomienia sobie i akceptacji normalnych przejawów ludzkiej seksualności w życiu codziennym. Jeżeli są one wyostrzone, jest to efektem wtórnego „dopingu”, który atakuje człowieka ze wszystkich stron. Dlatego pozostają czasem kłopotliwe, ale pozostają normalne w tym nienormalnym świecie. Zatem jeżeli ja rozeznam te objawy i uznam je za normalne, nie będę miał skojarzenia z pokusami, lecz z naturalnymi przejawami seksualności. Jednocześnie uświadamiam sobie, że płciowość uzdalnia mnie do wychodzenia z własnej izolacji, do bycia darem dla drugiej osoby. Tak więc kolejno należy: rozeznać, zaakceptować, ucieszyć się. Zapyta ktoś z czego tu się cieszyć?. Chociażby z tego powodu, że te pobudzenia są heteroseksualne, a nie homoseksualne. A więc normalne. Stąd wdzięczność za dar płciowości. Wreszcie rzecz najważniejsza: pobudzenia te należy przetwarzać, przemieniać, uwewnętrzniać.

P.K.: Jak?

W.F.: Można tu mówić o pewnych przemieszczeniach aktywności. z ośrodków podkorowych na obszar kory mózgowej. A więc mówiąc językiem życia wewnętrznego: żeby wszystkie poruszenia docierały do serca. W naszym Katechizmie Kościoła Katolickiego zostało umieszczone bliższe określenie, co oznacza serce. „Serce to jest mieszkanie, w którym jestem, gdzie przebywam. Jest naszym ukrytym centrum, nieuchwytnym dla naszego rozumu ani dla innych: jedynie Duch Boży może je zgłębić i poznać. Jest ono miejscem decyzji w głębi naszych wewnętrznych doznań, jest miejscem prawdy, w którym wybieramy życie lub śmierć. Jest miejscem spotkania... miejscem przymierza.” A oto przykłady: Podniecenie przemienia się we wzruszenie. Przechodząc przez serce, przybiera nowy kształt. Pożądanie przemienia się w zachwyt. Są to przekształcenia, o których nigdy się nie mówi. Słyszy się tylko: poskramiaj, wyrzekaj się, okiełznaj (brr!).

P.K.: Muszę powiedzieć, że wiele osób żyjących w celibacie było zachwyconych ostatnim Pana tekstem, który się u nas ukazał. Dotychczas wszelkie podniecenia, które pojawiały się w ich życiu, traktowali jako coś grzesznego. coś sprzecznego ze ślubem czystości.

P.G.: To wszystko piękne, co Pan mówi. Tylko mam wrażenie, że Pan bezustannie zafascynowany jest tą wypowiedzią Frankla, którą Pan zawsze cytuje, że człowiek nie jest istotą napędzaną popędami, tylko pociąganą wartościami. Pan przed swoimi oczami ma właśnie takiego człowieka.

W.F.: Trudno mi podzielać takie obawy, ponieważ przeczą im poczynione obserwacje. Małżeństwa stosujące antykoncepcję rozpadają się w 50%, a stosujące metody naturalne – tylko 2 – 5%. A więc stosowanie metod naturalnej regulacji poczęć działa więziotwórczo. Chciałbym też odwołać się do badań antropologicznych, które na jednym z sympozjów zreferował prof. Tadeusz Bielicki z PAN-u. Badania porównawcze obejmujące zachowania zwierząt i ludzi w sferze płci, pozwalają określić jednoznacznie, że u zwierząt występuje sterowanie hormonalne (estrogeny są u małp rzeczywiście hormonami rui), podczas gdy u ludzi ma miejsce sterowanie korowe. Oznacza to, że program naturalnego planowania rodziny zastosowany u zwierząt byłby pogwałceniem ich natury. Natomiast program ten wychodzi naprzeciw ludzkiej naturze, domagając się wprost twórczego przezywania płci.

Trzeba jeszcze poruszyć problem płodności. My w zawężony sposób rozumiemy płodność. Dla nas płodność to: będzie dziecko albo nie. Przecież płodność jest integralnie związana z ciążeniem płci ku sobie. Ta płodność funkcjonuje stale, a nie tylko wycinkowo, do zrodzenia dzieci. Płodność jest elementem energetycznym, który żywo uczestniczy w tworzeniu się więzi. Małżonkowie nawzajem „rodzą się”, są płodni. Natomiast ubezpłodnienie powoduje, że nie są zdolni „rodzić siebie”. Mają zablokowaną siłę kreatywną, jaką stanowi płodność. Wówczas to akty seksualne nie spełniają celu. Działają na kształt maszyny na jałowym biegu.

P.K.: Na zakończenie mam takie pytanie, może dziwne. Kim jest dziś Włodzimierz Fijałkowski?

W.F.: Człowiekiem szczęśliwym, który doświadcza mocy Bożej na tle własnych słabości. Wszak „moc w słabości się doskonali”. Tracąc dla Pana, zyskiwałem. Wiele udało się zrealizować w dziedzinie porodu naturalnego, porodu rodzinnego. Powstają nowe szkoły rodzenia. Prokreacja ekologiczna staje się uświadomionym wymogiem naszego czasu. Już nie muszę się pocieszać słowami wieszcza: „Niech moje będzie za grobem zwycięstwo” (Juliusz Słowacki. To zwycięstwo widzę przed grobem.

J.G.: Czy jednak ten świat, w którym przyszło nam żyć i który jest tak inny od tego, co Pan głosi, nie napawa Pana smutkiem?

W.F.: Ale jeżeli można od czasu do czasu dotrzeć do wnętrza ludzkiego i zyskać zrozumienie dla poprawnego myślenia.

Przed kilkunastu laty prowadziłem pokazową lekcję przysposobienia do życia w rodzinie w szkole budowy okrętów w Gdańsku. Z przodu siedzieli uczniowie w mundurkach, z tyłu nauczyciele. Treść wykładu musiałem przedstawić językiem komunikatywnym, uwzględniając mentalność środowiska, w którym dane mi było wystąpić. Po lekcji podszedł do mnie jeden z uczniów i powiada: Ja uważnie Pana słuchałem. Pan nie mówił od siebie. Pan mówił „z wysoka”. „Chłopcze Tyś mnie zadziwił!” – odpowiedziałem i o mało mi łzy nie pociekły.

P.K.: Mówi się jednak, że świat idzie w złym kierunku, że dawniej było lepiej. Jak Pan do tego podchodzi?

W.F.: Muszę powiedzieć, że tak wspaniałych małżeństw, jakie teraz spotykam, dawniej nie było. Są one niezbyt liczne, to prawda. Tu się toczy jakaś ogromna batalia o zachowanie normalnej struktury rodziny. Coraz częściej spotka się także osoby przeżywające swój owocny celibat w radości. To wszystko napawa nadzieją. Staram się stosować prosty zabieg higieniczny: jeżeli będę skwapliwie rejestrował zjawiska negatywne, będę miał wykrzywiony obraz rzeczywistości: dostrzeganie dobra uskrzydla.

Na koniec słówko o rodzinie. Wiele jej zawdzięczam. Dobrze być mężem jednej żony. Im dłużej tym ciekawiej.

Serdecznie dziękujemy za rozmowę.

 

We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.